Niewiele zjawisk ma w sobie więcej uroku niż wschód słońca na łonie natury. Więcej uroku może mieć chyba jedynie świt wśród górskich szczytów, szczególnie taki, na który zapracowało się bardzo rannym wysiłkiem. Postanowiliśmy sprawdzić to stwierdzenie i, korzystając z jesiennych, względnie późnych już pobudek słońca, przeżyć nasz pierwszy tatrzański wschód słońca. Celem wyprawy był Wołowiec i Rakoń, dzień miał nas natomiast przywitać na Grzesiu.
Aby zrealizować ten zamiar, musieliśmy dotrzeć przed nocą do schroniska w Dolinie Chochołowskiej. Trafiliśmy akurat na pełnię księżyca, którego niesamowita poświata zamieniła spacer dobrze znaną trasą w nową przygodę. Czołówki mogliśmy schować do kieszeni, wystawiając nasz wzrok (a co po niektórzy trochę również psychikę :)) na nocną próbę i poznając dobrze znane nam okolice w zupełnie innym wydaniu.
Choć długie wieczorne pogaduszki przy herbacie to kwintesencja górskich schronisk, tym razem nie mogliśmy sobie pozwolić na takie przyjemności. Rozsądek podpowiadał raczej zebranie sił na wczesno ranne wyjście i jak najszybsze oddanie się w objęcia Morfeusza.
Grecki bóg snów nie sprzyjał nam tej nocy, fundując przeraźliwie chrapiących współlokatorów, szczęśliwie jednak siły woli wystarczyło na pobudkę przed 5 rano.
Niewiele później byliśmy już na żółtym szlaku, wspinając się w stronę Grzesia. Z każdym krokiem las stopniowo się przerzedzał, a gwiazdy znikały z nieboskłonu, ustepując miejsca porannym szarościom. Choć w wyższych partiach trasy dokuczał nam trochę lód, dzielnie wspinaliśmy się w kierunku szczytu, raz po raz oglądając się za siebie, aby podziwiać malowane świtem tatrzańskie wierchy.
Na szczycie Grzesia czekała na nas przepiękna nagroda za poranne trudy. Kubek ciepłej herbaty wypity w takich okolicznościach przyrody dodał niesamowitej energii na cały, długi jeszcze, dzień.
Nabuzowani porannymi endorfinami i głodni kolejnych widoków ruszyliśmy dalej, w kierunku Rakonia i Wołowca.
Niestety uciążliwe błoto schowane pod skorupą mokrego śniegu w parze z porywistym wiatrem zniechęciły nas do dalszej wędrówki w stronę Wołowca, choć widok na ośnieżone szczyty górskie i tak zrobił na nas wrażenie.
Zatrzymaliśmy w pamięci pierwsze zimowe kadry i zawróciliśmy w stronę o wiele spokojniejszej doliny.
Tego dnia przekonaliśmy się, jak zmienna może być górska aura- w czasie, gdy na otwartej przestrzeni przed szczytem Rakonia szalał wiatr, a nogi zapadały się po kolana w śniegu, w Dolinie Chochołowskiej termometry pokazwały iście wiosenne 18C, zaś przy akompaniamencie ptasich treli zamiast korzennym grzańcem, raczono się zimnym piwem.
Kto wie, może trafił nam się właśnie jeden z ostatnich tak ciepłych i relaksujących październikowych dni… Mimo niespodziewanego ,,wycofu” ze szczytów, możemy śmiało powiedzieć, że przyjechać na jesieni w Tatry było absolutnie warto.
Hej, w połowie listopada może tam już być mocno oblodzone? Czy są po drodze duże stromizny ?
W połowie listopada może być już wszystko 🙂 Stromizn jako takich nie ma, chodziliśmy tam też w śniegu i było okej. Dość bezpieczny szlak.